KARIERA PISARSKA
Siedzę sobie z żoną Anią na rybie. Chyba źle zacząłem, ktoś może zbyt dosłownie to siedzenie zrozumieć. Ledwo zacząłem i już źle. Siedzimy normalnie na krzesłach a rybę jemy. Niby filet. I tak między jedną ością a drugą rzucam skromnie:
- Podobno mam talent pisarski
- Podaj sól
- Ludzie tak mówią
- I serwetki
- Chyba książkę napiszę
- A przeczytałeś jakąś?
Poczułem, że żona Ania nie jest raczej psychofanką mojego pisania. No ale co się dziwić skoro jeszcze nic nie napisałem. Na pewno zmieni zdanie po pierwszym wydaniu… bo przecież wydadzą to co napiszę, nawet Kindze Rusin wydali.
- Tylko wiesz Aniu, za leniwy jestem na książkę. Trzeba pamiętać, który bohater ma wąsy, a który się jąka. Pogubię się po pierwszym rozdziale. Taką książkę to się dłużej pisze niż czyta. No i pomysłu na temat nie mam.
- To żaden argument, Kinga Rusin też nie miała a wydała.
- No ale o czym niby mam pisać? - męczę dalej - takie wymyślanie na siłę jest puste i bez sensu.
- To napisz coś z życia.
A jednak żona Ania też widzi mój wielki talent, bo pcha mnie delikatnie w stronę pisarstwa. Jednak docenia, jednak podziwia skrycie.
- Czyli też czujesz, że mam talent?
- Powiem wprost. Jak będziesz pisał, to nie będziesz grał na gitarze. Twój talent pisarski jest bezpieczniejszy dla otoczenia niż niedawno odkryty talent muzyczny.
Żona Ania nie zna się na muzyce. Za każdym razem gdy zagram jakąś wirtuozerską sekwencję krzyczy to samo:
- Zamknij drzwi!
Mimo dużego wysiłku intelektualnego, nie jestem w stanie zinterpretować tych słów jako aplauzu dla artysty. Odkąd do grania dołożyłem śpiew, napomyka o tym, że może jednak powinienem zacząć pisać. Żuję rybę i myślę że morszczuka nie łowi się w Bałtyku, ale na pytanie: Czy ryba świeża? Odpowiadają zawsze, że rano złowiona.
- Nie starczy mi wytrwałości na książkę.
- To pisz felietony.
Genialne. Prawie tak genialne, jakbym sam to wymyślił. Felieton. Krótki, zwarty i o czymś konkretnym. A potem wydaję zbiór takich felietonów i sukces, pieniądze, nagrody, panienki... a nie... panienki nie.
- Ale pamiętaj - ostrzegam żonę MAnię - Na żadne ścianki, rauty, czy jak to się tam nazywa nie będę łaził.
- Co ty powiesz.
- Nie lubię tłumu, źle się czuję z telewizją na tych wszystkich czerwonych dywanach, wręczaniach nagród. Wiem, że Ty byś się chciała wystroić i pokazać to tu to tam. Sory ale to nie dla mnie.
- Już Cię ktoś zaprosił?
- No jeszcze nie, dopiero muszę napisać te felietony. Ale tak już ostrzegam... z przezorności.
- Coś już wspominałeś na ten temat, gdy rozpoczynałeś swoją "karierę muzyczną".
- Gdybym wydał płytę, to na bank by się zaczęło, ale nie zdążyłem z płytą i teraz chyba to odłożę na rzecz pisarstwa.
Żona Ania pokiwała ze zrozumieniem głową. Odstawiła talerz z kawałkiem ryby i połową frytek. Kobiety mają coś takiego, że muszą w restauracji zostawić coś na talerzu. To jak tabliczka „ja to właściwie mało jem, więcej zostawiam niż zjadam”. Kobiety mają specyficzne podejście do jedzenia. „Jak zostawię pusty talerz to pomyślą, że codziennie się tak obżeram”. Tylko kto pomyśli? Po co ktoś miałby o tym myśleć i notować kto ile zostawia na talerzu? Podejście kobiet do jedzenia ma nierozerwalny związek z permanentnym odchudzaniem. To chyba jednak temat na całkiem osobny felieton.
- Zapłaciłeś?
- Tak, tak, możemy iść - podnoszę się ociężale z krzesła. Z wiekiem coraz trudniej mi walczyć z przyciąganiem ziemskim.
- Nie dawaj wszędzie tych napiwków. Wiesz, że te Twoje napiwki wynikają z kompleksów?
Mieliśmy iść na loda ale na szczęście kropi deszcz. Dlaczego na szczęście? Ano bo śpieszy mi się do domu, muszę pisać pierwszy felieton. Natychmiast. O czym? No o pisaniu felietonów, to chyba dobry początek. Eeehh, jak to już wydadzą… zaczną się te wszystkie wywiady… na które nie będę chodził. A jak nie będzie chętnych na zakup książki? To się jako dodatek do jakiejś gazety zrobi i rozejdą się, jak ciepłe bułeczki. To sprawdzona metoda… przez Kingę Rusin.
- Tylko pamiętaj - mówi żona Ania - że ja mam być postacią fikcyjną. Potem będą na mnie ludzie dziwnie patrzeć.
- Czyli co? Nie pisać o Tobie?
- Możesz pisać ale fikcyjnie. Chcę być fikcyjna.
Moja żona chce być fikcyjna i ja powinienem niby rozumieć co to znaczy.
- A... że to niby nie Ty. A ja mam być prawdziwy?
Machnęła ręką, jakby wyjaśnienie mi czegokolwiek graniczyło z cudem. To ciekawe, że czym dłużej trwa małżeństwo, tym za większych głupków mają się nawzajem małżonkowie. Oczywiście nie chodzi tu o nas, tylko o jakieś małżeństwo... fikcyjne. Napiszę dziś pierwszy felietonik i wstawię go na blog, muszę mieć jakiś bodziec do pisania. Jak mnie zjadą to wrócę do gitary, żona się ucieszy. Nie wiem jeszcze do czego mam talent, wiem tylko, że jest wielki. Po komentarzach zorientuję się czy jako pisarz będę miał branie. A może rzeźbiarstwo?…
ZAKUPY
- Bo inni mężowie to jeżdżą z żonami do sklepu
- Ja też jeżdżę…
- Tak do spożywczego. Tu chodzi o Szczecin, Koszalin, Poznań, centra handlowe a nie Biedronkę. Już nie mam w czym chodzić a u nas nic nie ma.
No tak, czym więcej sklepów, tym bardziej nic nie ma. Te wyjazdy do centrów handlowych to dla każdego faceta istny koniec świata. Cały dzień łażenia od wieszaka do wieszaka.
- I co? Dobrze leży? Pasuje mi?
- Kochanie jest idealnie.
- Tylko tak mówisz, żebym się odczepiła, nawet nie spojrzałeś.
- Ależ patrzę z każdej strony, leży świetnie, bierz to.
- Bierz to, a potem szafy zawalone, bo nie noszę. Z tobą takie kupowanie na siłę. Przecież widzę, że ciągnie z boku i się fałda robi. Ty to byś mnie tak ubrał na pośmiewisko.
I odwiesza ciuch na miejsce. To po cholerę pyta? Są też inne wersje rozmów, bo próbuję jakoś wstrzelić się z odpowiedzią.
- I co? Jak leży?
- Kolor Ci nie pasuje, chyba weź inną.
Nazywam to budowaniem wiarygodności. Jeśli kilka razy powiem, że coś źle leży to wzrasta wiara w mój osąd. Jako, że nie znam się na ciuchach strzelam na chybił trafił.
- No to wisi na tobie, jak na beczce… znaczy tyczce. Za szczupła jesteś na tą kieckę, kompletnie nie pasuje.
To taka wyższa szkoła jazdy, czyli opinia z przemyconym komplementem, genialne.
- Co ty mówisz, przecież leży świetnie. Jak w końcu coś znalazłam to ci się nie podoba.
- Wiesz, jak tak dłużej patrzę to faktycznie Ci pasuje. Jakoś tak stałaś krzywo to miałem błędne wrażenie w tym świetle. Jak teraz patrzę to naprawdę, jak na Ciebie szyte.
- Tak tylko mówisz, żeby mi przykro nie było. Mówiłeś, że brzydko mi w tym.
- Ale się zmieniłem, jestem innym człowiekiem, teraz widzę że ładnie.
- Kłamiesz, szkoda bo mi się podobało.
I na wieszak. Pięć godzin łażenia po sklepie i nic nie kupione. Przymierzone całe stosy, wydane dziesiątki ocen i werdyktów ale ani złotówki.
- Ty to mi nigdy nic nie doradzisz, inni mężowie to podpowiedzą żonie co się im podoba.
- To zielone mi się podoba. Kup sobie to zielone coś
- Zwariowałeś? Starą babę chcesz ze mnie zrobić? Ty to po mamie chyba masz ten gust. Ładnie bym wyglądała w tym zielonym worku.
W holu centrum handlowego stoją ławki. Wszystkie zajęte przez facetów z torbami. Zmęczenie materiału. Torby świadczą o tym, że zakupy trwają już wiele godzin. Kobieta zanim coś kupi to musi przymierzyć sto ciuchów w stu sklepach. Jednak, gdy w torbie już coś jest, odzywają się w paniach ludzkie odruchy.
- Siądź sobie na ławce poczekaj. Ja wejdę tu jeszcze na chwilę, i tak nie można polegać na twojej opinii.
I siedzą goście z kamiennymi twarzami z wzrokiem wlepionym w ziemię. Jeszcze trochę, jeszcze trochę, zdążę na wieczorny mecz.
- Fajną kupiłam bluzkę, tą co cię tak zauroczyła, nie pamiętasz? Ta co wyglądała na mnie lepiej niż na manekinie. Dobrze, że mnie namówiłeś. Tylko do czego ja ją włożę. Te parę spódnic spranych co mam to kompletnie nie pasują do tej bluzki i butów żadnych nie mam.
- No jakieś buty masz…
- Tylko te wyszarpane z noskami, ale to już wstyd nosić takie starocie. Jak ty nic nie rozumiesz… Sam to się nie ubierzesz w byle co.
- To kup jakąś spódnicę i buty
- Ty to byś wszystkie pieniądze wydał w jeden dzień. Myślisz, że ja tu znajdę spódnicę, chociaż tam za rogiem coś widziałam. Jak już tak namawiasz to zerknę.
- Może byśmy usiedli gdzieś coś zjeść?
- Tylko wejdziesz do sklepu i już od razu głodny jesteś, spal najpierw trochę kalorii
- My tu już pięć godzin łazimy…
- Wiesz to przykre, pojedziesz z żoną raz na pół roku do sklepu i nasłucham się tyle marudzenia, że mi się już wszystkiego odechciewa. Siadaj na ławkę i siedź ja zobaczę tylko te spódnice i tam jeszcze takie poduszki ładne widziałam i świece i zaraz pójdziemy do KFC. Na razie lizaka sobie kup jakiegoś czy coś, zaraz przyjdę.
Ciumciam lizaka i jestem pełen podziwu dla kobiet za to, że są w stanie w przymierzalniach tyle razy wszystko z siebie zrzucać i zakładać. Ehh, żeby w sypialni były takie chętne do rozbierania. Ja już po dwóch przymiarkach jestem spocony jak pies i wycieńczony, jak kot. Czy odwrotnie. A może to całkiem nie te zwierzęta.... Wychodzę w za dużych spodniach, za ciasnej koszuli i wielkim swetrze. A ekspedientka, jakby zobaczyła Brada Pitta.
- Świetnie leży, a jak wyszczupla, jak odmładza. Pan żonaty czy wolny? Oj, żebym nie miała chłopaka. Jak się pan tak skurczy, przykurczy to w ogóle brzuszka nie widać
W tym swetrze to całego mnie nie widać, dwóch takich by się w nim zmieściło, ale po zachwytach ekspedientki, pojawia się błogość wiary we własną przystojność, już chcę lecieć do kasy.
- Żona pana nie pozna, tak pan odmłodniał, fit i Pitt w jednym. Jak to dobrane ubranie dodaje mężczyźnie uroku.
Och, dobrze się tego słucha, gdzie ta kasa? Nie ma kasy, pojawia się żona Ania.
- Boże Krzysztof, jak ty wyglądasz w tym chałacie, jak dziad. Bęben schowaj. Tu nie ma takich rozmiarów na twój brzuch. Ściągaj to bo patrzeć nie można.
A gdzie ekspedientka? Na pewno zaprzeczy, przekona. Ale Ona jest już zachwycona przy innym facecie, takim bez żony, u mnie już nic nie zarobi. Po całym dniu z zakwasami siedzę w sypialni i przerabiam wszystko od nowa. Nazywam to mierzeniem wtórnym. Lustro i przymierzanie kupionej bluzki w zestawieniu z wszystkim co jest w domu. Oczywiście pytania czy z tym pasuje a z tamtym nie. W dodatku każdą swoją ocenę muszę wiarygodnie uzasadniać. Lecę schematem. Budowanie wiarygodności. Dwa razy nie pasuje, pięć razy pasuje, dwa nie pasuje, pięć pasuje. Doszedłem do tych proporcji po latach współżycia małżeńskiego. Koniec dnia. Boże muszę do pracy odpocząć. Dlaczego żony nie jeżdżą do sklepów z koleżankami. Obie by miały przyjemność.
- A wiesz, że taka koleżanka to potrafi źle doradzić, żebym wyglądała jak idiotka? Rozumiesz?
Nie, nie rozumiem. Ale nie muszę, pewne rzeczy przyjmuję bez dyskusji. Oko mi się klei zaraz zasnę. Następna eskapada do centrum handlowego dopiero za jakiś czas. Odwaliłem swoje póki co. Prawie zasypiam. Żona Mariola wierci się z boku na bok.
- A wiesz… Mogłam jednak kupić to zielone co mi odradziłeś. Teraz tak myślę, że by mi pasowało do tego niebieskiego. Szkoda, że nie wzięłam. Ty to tak mnie zdominujesz, że jak Ci się nie podoba to już nie kupię a przecież możemy mieś inny gust. Zwłaszcza, że ty to po mamie masz…
JEDNOZADANIOWY FACET
- Powiedz ty mi mężu, dlaczego zawsze muszę ci powiedzieć, żebyś wyniósł śmieci?
- Bo nie wiem, czy już jest pełno, Ty tam zaglądasz to wiesz
- A dlaczego ja tu zaglądam a ty nie? Myślisz, że z powodu innych zainteresowań? Powiem ci. Otóż ja tu zaglądam bo tylko ja sprzątam w tym domu i śmieci do kosza wrzucam. Ty zawsze jednego cukierka w paczce zostawiasz, żeby opakowania nie wyrzucać. Obiad zawsze niby później dojesz, ale nigdy nie dojadasz, chodzi tylko o to byś nie musiał resztek pod zlew wyrzucić. Masz dziesiątki takich chwytów.
- Ale do śmietnika ja zawsze śmieci wynoszę.
- Tak, jak ci powiem. Ale wyjaśnij, dlaczego jak wyniesiesz śmieci to nigdy świeżego worka nie włożysz do wiadra? Bo ja wiem dlaczego.
- To po co się pytasz…
- Co tam mruczysz pod nosem?
- Nic, nic kochanie, ciekawi mnie dlaczego właściwie nie wkładam tego worka?
- Bo ci nie kazałam. Mówię wynieś śmieci to wynosisz, ale włożenie worka nie było nakazane więc twój umysł już tego nie ogarnia. Tobie trzeba mówić: „Wynieś śmieci i włóż worek”. Ale to też nic nie da, bo to za dużo zadań na raz, pogubisz się, gębę rozdziawisz i nie będziesz wiedział jaka kolejność. Tobie trzeba powiedzieć „wynieś śmieci” a jak wyniesiesz to trzeba osobno powiedzieć „włóż worek” inaczej na pewno czegoś nie zrobisz, za skomplikowane.
- Eee tam, będę wkładał worek, jaki to problem
- Ano taki, że przez dwadzieścia lat małżeństwa nie byłeś w stanie się tego nauczyć
Nie wiem co ją ugryzło. Od rana nic nie pasuje. Odkurza pół dnia cały czas w tych miejscach gdzie akurat siądę. Siadam w fotelu, to akurat fotel odkurza. Siadam na kanapie, to Ona właśnie kanapę będzie trzepać, łazi za mną z odkurzaczem krok w krok.
- Albo klapa w toalecie. Czy ty jesteś jakiś opóźniony?
- O nie, wodę spuszczam i klapę to zawsze zamykam.
- Tak? A co to jest według ciebie klapa?
- No… to kółko takie, do siedzenia…
- Otóż to nie jest klapa tylko deska. Klapa to jest ta duża pokrywa, której nigdy nie opuszczasz.
- A to jest klapa?….
- A to jest klapa? Boże, wy faceci nie jesteście w stanie wykonywać najprostszych czynności
domowych. Po co ktoś wymyślił tą klapę? Po cholerę ją ludzie kupują? Żeby cały czas sterczała pionowo? Nie! Po to, żeby ją zamykać, żeby zakryć czeluść toalety, bo z zamkniętą klapą jest estetyczniej. Wchodzisz, podnosisz klapę? To ją potem opuszczaj. Czego tu nie rozumiesz? Ile lat potrzebujesz na naukę takiej prostej czynności? Trąbią o tym w telewizji, w Internecie, zamykanie klapy jest tak oczywiste, że tylko facet może mieć z tym problem.
- Bo ja myślałem…
- Właśnie o to chodzi, że nie myślałeś. To Cię przerasta, za dużo czynności do ogarnięcia. Zrobić siku i spuścić wodę to i tak sukces, dwie rzeczy a jednak dajesz radę. Ale klapa to już trzecia rzecz, rąk pewno też nie myjesz. Diabli Cię wiedzą.
No strasznie dziś wściekła chodzi. Pewno ma te dni. Kobiety bywają nieznośne z powodu miesiączki, menopauzy, ciąży, migreny, depresji, przemęczenia i wielu innych racjonalnych powodów. Natomiast mężczyźni bywają nieznośni tylko z wrodzonej chamskiej złośliwości. Ale co ją dziś ugryzło? Myślałem, że opuszczam tą cholerną klapę. Że wodę spuszczam to nie pochwali.
- Ja już nie chce mówić o skarpetkach.
- Jak nie masz chęci, to może się nie zmuszaj do mówienia...
- Albo wczoraj wysłałam cię po mrożoną marchewkę w kostce, pamiętasz?
- No tak, na kartce pisałaś.
- Piszę Ci na kartce jak dla debila jakiegoś, nie zastanawia Cię to? Łazicie po sklepach z tymi karteczkami jak jacyś niedorozwinięci. Każdy facet ma swoją karteczkę i szuka dziesięć minut torebki cukru. I dzwonią jeszcze ze sklepu.
- A jaki to cukier? Bo nie napisałaś. Sypki?
- Nie! W płynie!
- A ten proszek do pieczenia to w zielonej torebce ma być czy niebieskiej?... Jajka to kurze? Bo nigdy nie napiszesz, i jaki rozmiar?
Faktycznie zdarzało mi się dzwonić ze sklepu, bo kupię nie to co trzeba to potem w domu afera. Ciekawe jak Ona poradziłaby sobie bez kartki w motoryzacyjnym. W dodatku nie napisze dokładnie czego chce a ja mam się domyślać. Skąd mam wiedzieć jakie śledzie, jeśli tam dwadzieścia rodzajów stoi. Dzwonię to mi mówi, że takie jakie chcę, bo przecież tylko ja jem w domu śledzie. To nie mogła od razu na kartce napisać?
- To pamiętasz jeszcze tą marchewkę w kostce wczoraj? Mrożoną?
- No kupiłem
- Tak w kostce i mrożoną ale dynię. Nie wiem czy ty masz jakieś problemy z koncentracją? Zawroty głowy? Czy to twój normalny stan? Dynia to nie jest marchewka, rozróżniasz to?
- No zaraz wyciągniesz jeszcze te pomarańcze sprzed roku, wypominasz mi to w kółko…
- Bo jak można kupić pomarańcze z kartką, na której, jak wół napisane jest „pomidory”
- To pomyłka zwykła była…
- Nie napisałam ci, kup cokolwiek na „P” bo byś piwo przyniósł. Wyraźnie było napisane P O M I D O R Y. Mamusia za młodu kupowała wszystko za synusia?
Ależ te kobiety to pamiętliwe są. Wyciągają potem te wszystkie ludzkie pomyłki przy byle okazji. I to z miłości wszystko robią i dla naszego dobra.
- Powiem ci mężu Krzysztofie. Facet to wydajna maszyna jest, ale prosta, jednozadaniowa. Zrobi jedno, włącz drugie zadanie, pojedynczo. Inaczej coś pokręci, zapomni. Nie licz na domyślność faceta, jak się zacznie domyślać to pojedzie do „Mrówki” zamiast do „Biedronki”, będzie tylko pamiętał, że o owada chodziło.
Kiedyś, podczas takich burz próbowałem dyskutować, bronić się, walczyć. To nie ma sensu. Zauważyłem, że najlepiej sprawdza się powtarzanie w kółko kilku zaczarowanych słów. Wycisza to temat i powoli wszystko wraca do normy. O jakie zaczarowane słowa chodzi? To proste:
- Masz rację Kochanie.
Kończę pisanie bo kolacja czeka, chyba na zgodę żona Ania zrobiła. Dziś zupa dyniowa, nowość, bo nie jadłem jeszcze. Ciekawe skąd moja żonka czerpie pomysły na te nowe potrawy.
SPRAWY ŁÓŻKOWE
- Daj spokój Krzysztof, późno już a ci się na amory zebrało
- No ale kiedy wcześniej? Najpierw jesteśmy w pracy, potem w domu i ogrodzie cała masa rzeczy do zrobienia. Zalatani oboje. Kiedy, jak nie w łóżku wieczorem?
- Jutro muszę o szóstej wstawać, ty śpisz do dziewiątej, a ja muszę się zrywać. A jutro mamy mieć urwanie głowy, nie wiem jak ja to przetrwam. Śpij.
Ale są dni, gdy się nie idzie do pracy. Wtedy wchodzi metoda kosmetyczno-chorobowa. Klasyk.
- Krzysztof nie ruszaj mi włosów, jeszcze trochę lakier trzyma, rano wstanę jak czupiradło. Karku broń Boże nie dotykaj bo cały mi zesztywniał. Tak się ułożyłam specjalnie i czuję, że się odpręża to ty mnie dusisz teraz. Nie szarp za ręce, paznokcie jeszcze nie wyschły, pomalowałam dopiero. Ramiona nasmarowane, będą ci ręce śmierdziały, nie ruszaj. Zostaw nogi, kręcą mnie strasznie, na zmianę pogody czy co. Myślałem że w tym wieku to jeszcze stawy nie przewidują pogody, a jednak kręcą mnie dziś a ty mnie kopiesz jeszcze. W ogóle to łeb mi pęka od tego twojego pieprzenia od rana.
- Kiedy pogrzeb?
- Pościel dziś świeżą założyłam, nie wierć się tak bo wygnieciesz wszystko, daj choć jedną noc przespać się w pościeli nie wyświechtanej. Więc wybij sobie z głowy zabawy, na boczek się połóż i nie rzucaj tak.
I leżę bez ruchu do rana, ani w głowie mi wygłupy. Jutro też jest dzień. Nie poddam się, wiem z doświadczenia, że upór zawsze jest nagradzany. Z moim ciągiem na bramkę, prędzej czy później zdobędę puchar. Jak już żona Ania przeleci wszystkie argumenty i potrzebuje broni ostatecznej, pada hasło:
- Traktujesz mnie instrumentalnie
A cóż to znaczy? Ja daję zgodę na traktowanie mnie instrumentalnie co noc. Traktuj mnie wyłącznie instrumentalnie, o niczym innym nie marzę. Czasem, nie za często, nie za rzadko. Bywa, że zaświeci dla faceta słońce. Ale jak już tak - to jak?
- Wiesz Krzysztof, ty to jakiś taki ślamazarny jesteś w łóżku, zabierasz się jak do jeża. Nagadasz, nasapiesz, namiędlisz, ręce mi naplączesz. Jak flaki w oleju. Życia w tobie nie ma, a może ja bym chciała w łóżku trochę męskości, ostrości, jakiegoś dzikiego zwierzaka a nie gadułę.
Aha, chcesz zwierzaka, dobra zapamiętam. Mija dzień, nadchodzi kolejna nocka.
- Krzysztof opanuj się. Co ty zwierze jakieś jesteś? Nic delikatności w tobie nie ma. Szarpiesz się, szamoczesz, co ci jest? Nie wiesz że kobieta potrzebuje czułości? Co w Ciebie wstąpiło dziś?
Ciężko się połapać co ma być kiedy i jak. To od faz księżyca zależy? Czy od pogody? Notatki zacząłem robić, ale za cholerę żadnej zasady nie odkryłem. Nie ma wzoru na to. Ehh... Einstein zmarnował swój talent na jakieś teorie względności, komu to potrzebne? A tu taki rebus nie rozwiązany.
- Nie pierdź tak w łóżku, bo siekierę można powiesić.
No tak. Po takich słowach nie ma już mowy o jakimś seksie. Te kobiety wmówiły nam, że one wcale nie puszczają bąków. Kobieta i bąki? Ależ absolutnie niemożliwe. Taka delikatna, zwiewna osoba chodzi do toalety wyłącznie nosek pudrować. To tylko my faceci, gbury nieokrzesane pierdzimy w kołdrę. Kobiety pewno w ogóle odbytu nie mają. Albo taki punkt „G”. Kto to wymyślił? Szukaj tu teraz punktu na kobiecie. A podobno każda ma w innym miejscu. To gdzie ma moja żona? Nie wiadomo. Źródła nie podają. A co z teoriami, że ten punkt się przemieszcza? To niesprawiedliwe, kobieta bez szukania, od ręki wie gdzie każdy facet ma punkt „G”.
- Wyście sobie wymyśliły cały ten punkt „G”, żeby z nas durniów zrobić.
- Oj Krzysztof, wczoraj prawie znalazłeś to miejsce…
- Tak?! Jak?! Gdzie?!
- Domyśl się…
Szlak by to trafił. Pół życia mi zeszło na poszukiwaniach. Jak mi to zajmie jeszcze dwadzieścia lat, to już będzie mi wtedy raczej niepotrzebny. Człowiek taki zestresowany będzie, że zapomni czy te niebieskie drażetki to się połyka czy wsadza w tyłek jak czopek.
- „Pięćdziesiąt twarzy Greya” bym obejrzała
Jeszcze czego. Zakaz jest. Kto te filmy kręci. W głowach się kobietom przewraca. Potem nie są w stanie fikcji od rzeczywistości odróżnić. Albo te romansidła. Jacy to idealni faceci wszędzie, potem jedna z drugą chce to w życie wprowadzać. I wybij jej z głowy, że to postać fikcyjna.
- Nie ma takich, to fikcja jest. Nikt normalny kwiatów żonie codziennie nie kupuje. On wcale nie umie kranu naprawić to tylko scenarzysta mąci wam w głowach. Nie opiekuje się niepełnosprawną matką, tylko udaje w filmie, gdyby tylko mógł to by się jej wyparł, w przytułku by zamknął. Klęczał przed żoną? I to tak cie rozczuliło? A jak ja klęknąłem na urodzinach to co mówiłaś?: „Wstawaj, nie kompromituj się, zawsze musisz z siebie pośmiewisko zrobić”. Jak on klęczy to bohater a jak ja to dureń. Pijany mąż koleżanki to taki zabawny jest, dowcipny, jaki luz, jaki czar. A swój mąż pijany? Głupek, małpa.
A pornole? To dopiero trauma. Jak kiedyś żona nie daj Boże gdzieś zobaczy czym dysponują Ci faceci w filmach porno to ze swoim korniszonem tylko siąść i płakać. Kto to widział takie rzeczy na ekran pchać. Toż to kobiety potem pomyślą, że wszyscy maja taki kaliber. Jak zobaczą co ma normalny facet to go do lekarza będą wysyłać, albo same pójdą... do okulisty. Jestem za zakazem oglądania filmów porno… oczywiście przez kobiety. No dobra ściemnia się. Dziś żonka ma dobry humor. Jest szansa. Te panie to chyba to wiedzą…. że czym większy stawiają opór… tym są ponętniejsze. One wiedzą, że dla faceta łatwo to nudno. Będzie dziś romantycznie i zwierzęco i delikatnie i punkty od A do Z…. żebym tylko bąka nie puścił.
JĘZYKI OBCE
Kto nie był za granicą. Wszyscy byli. Ale bycie za granicą bez znajomości języków, to prawdziwa przygoda. Jesteśmy we Włoszech, kolejka na prom do Wenecji. Stoję spocony i nie wiem czy z gorąca, czy ze strachu, że zaraz będę musiał zamówić bilet. Zadanie nie jest proste bo chcę bilet tam i z powrotem. Powiedz to człowieku po włosku. Jeszcze kilka osób przede mną, szybko to idzie, za szybko. Słyszę z przerażeniem, że wszyscy mówią po włosku. W sumie nie powinno mnie to dziwić... we Włoszech. Zaraz ja. Już za moment. Już. Rozdziawiam gębę i mamroczę pod nosem w międzynarodowym języku nieuków.
- Bondziorno, my chcieć dwa - pokazuję na palcach znak zwycięstwa - dwa, two, bilet, tiket ale nou end jeszcze bo tam i z powrotem.
Facet w okienku też pokazuje mi znak zwycięstwa i wrzeszczy radośnie:
- Lech Walesa!
- Co Wałęsa? A nie, nie Wałęsa, to nie zwycięstwo tylko dwa. Rozumiesz anderstend? Dwa bilety.
Pokazuję teraz dwa, zadartymi kciukami na dwóch rękach, na co gość też pokazuje mi zadarty kciuk i wrzeszczy dalej.
- Yes OK, wery OK. Lech Walesa OK.
- Nie że Ok, że dwa a nie ok. Nie Walesa, nie OK tylko dwa bilet.
Weź tu człowieku teraz odkręć sytuację. Facet wydaje się coraz bardziej rozbawiony. Kiwnął nawet porozumiewawczo do gościa, który stoi za nami. Nawet coś tam zabulgotał po włosku do niego, ten z tylu odpowiedział i teraz obaj rżą. Na pewno ze mnie mają ubaw, albo z Wałęsy, pojęcia nie mam. Zaczynam jeszcze raz ale dokładam zamaszyste machanie rękoma.
- Tiket tam płynąć - macham rękoma jakbym płynął kraulem - i z powrotem, curik
Syn stoi obok i też się śmieje razem z gościem w okienku i tym za mną,. Kto by pomyślał, że zamawianie biletu jest takie zabawne.
- Tata a co to znaczy curik ?
- No z powrotem... po niemiecku
- Ale, jak mówisz do Włocha po niemiecku to nie wiele lepiej, niż po polsku byś mówił.
Wszyscy tacy mądrzy, ale to ja zamawiam ten cholerny bilet. Że też ci Włosi języków nie znają, było się uczyć.
- Bilet korweta wasser na Wenecja, Wenezia
Nie wiem dlaczego ale ubzdurałam sobie, że Wenezia przez "z" będzie bardziej zrozumiała. Chyba coś skumał bo nie przestając się śmiać i gadać z gościem za mną zaczął grzebać w papierach. Urwał dwa świstki coś tam nabazgrał i daje mi.
- Ale są curik?
- Si, si
Sisi? Gość chce wyjść do toalety czy co. Nie jestem pewien czy mnie rozumie więc znowu macham łapami, że prawie synowi oka nie wybiłem.
- Ale do Wenezia i curik?
- Si, si, do Wenecji i z powrotem
Powiedział po polsku, skasował odliczone pieniądze i już zajął następnym w kolejce. Rozumiał skurczybyk od początku co mówię a mi ręce zdrętwiały od tłumaczenia. Wsiadamy na prom, bilety w kieszeni. Zwiedzamy Wenecję i wracamy promem. Na drugi dzień sytuacja się powtarza, idziemy po bilety ale syn mnie szturcha jeszcze przed kasą.
- Ojciec zobacz, przy wejściu na prom są jakieś kasowniki. Wszyscy te kupione bilety tam wkładają, kasują i dopiero wchodzą na prom.
- Czyli co?
- Czyli my wczoraj tam i curik pływaliśmy na gapę z nieskasowanymi biletami. Jakby nas złapali to co by było?...
- Zapamiętaj ojcowską radę, w sytuacjach krytycznych zawsze można udać durnia. Stosuj to a przeżyjesz życie bez problemów. Ważne, że dziś nie musimy kupować biletów, dobrze, że nie wyrzuciliśmy wczorajszych.
Skasowaliśmy stare bilety i tak oto nieznajomość języków zaowocowała konkretnymi oszczędnościami finansowymi. Moskwa. Jadąc do Rosji wydawało mi się, że wystarczy do polskich słów dodawać na końcu "sia".
- Witamsia, ja tu miał rezerwatsia.
- Eee??…
- Ja prijechałsia tu spaćsia ty nie rozumiatsia co ja mówiatsia?
Najtrudniej jest z jedzeniem. W turystycznych krajach, jak na przykład Grecja są zazwyczaj zdjęcia dań i często karty w wielu językach ale taka Francja? Tu nawet po angielsku nic nie ma w karcie. Siadamy z żoną Anią przy stoliku głodni strasznie. Kelnerka przynosi kartę i oczywiście mamrocze coś po francusku. Od razu orientuje się, że niepotrzebnie się produkuje bo patrzymy na nią z durnymi uśmiechami. Boże, jak my musimy idiotycznie wyglądać w takich momentach. Patrzymy na kartę bezrozumnie a w brzuchu burczy chyba na cały lokal. Metoda chybił-trafił. Pokazujemy palcem coś co po cenie wygląda na obiad. Kelnerka przyjmuje zamówienie bez zdziwienia, to dobry znak. Po czym przynosi mi talerz z kawałkiem melona i jakimś szczawiem. Po pierwszym kęsie stwierdziłem, że to nie był szczaw, raczej jakieś nieznane mi liście o smaku żywopłotu. Kiwam z aprobatą głową, że niby to właśnie zamawiałem. Kelnerka coś jeszcze marudzi, może "smacznego" a może "te liście to tylko dekoracja" i oddała się. A ja? Cóż wpieprzam żywopłot zagryzając melonem. I tak się cieszę, że nie zamówiłem samej soli.
- I co Krzysztof? Najadłeś się? - Podśmiechuje się żona Ania.
- Chlebem dopcham.
Zna ktoś język holenderski? Oni mówią, jakby się czymś krztusili. Weszliśmy z synem do jakiegoś baru kanapkowego. Na ścianach duże zdjęcia kanapek z ceną. Sprzedawca wygląda na Wietnamczyka i chyba nim jest bo za cholerę nie rozumiem co bełkocze. Wietnamczyk, mieszkający w Holandii mówiący coś do mnie po angielsku. Nie wiem czy ktokolwiek by coś zrozumiał. Niby nic prostszego, jak zamówić kanapkę pokazując palcem na zdjęcie? O jakże się mylicie, zawsze są pytania dodatkowe. Znacie to? Pokazujesz na loda na zdjęciu i modlisz się - przynieś kobieto loda takiego jak na fotce i o nic nie pytaj. To się nigdy nie udaje zawsze jest pytanie typu:
- A z jaką polewą ?
Tak się domyślam treści bo w momencie pytania nie rozumiem nic a nic. Podobnie było z kanapkami, pokazuję na zdjęcie i na palcach, że jedna sztuka, na co Wietnamczyk:
- Blle bdbd bleee ?
Czy coś w tym stylu w każdym razie z jego wypowiedzi zrozumiałem tylko znak zapytania. Pokazuję jeszcze raz na zdjęcie i że jedna sztuka.
- Blllo blimp bbaaalll ?
I Patrzy na mnie, jak na debila. Zapewne jego pytanie jest oczywiste... ale dla niego. Napinam się i do gestów dołączam słowa;
- Albo nie! Wezmę tą. drugą kanapkę! Obok!
Mówię po polsku w wersji zagranicznej, czyli wyraźnie sylabizuję , staram się mówić z naciskiem i głośno. Jak się mówi po polsku dwa razy głośniej i dwa razy wolniej to Holenderski Wietnamczyk powinien chyba coś zrozumieć. A jak już powtórzę dwa razy to jakbym mówił w Jego języku. Pokazuję na kanapkę obok modląc się, żeby tym razem ją zwyczajnie dał bez głupich pytań.
- Bbblll buulbuul beee?
Szlak by to trafił, głód już mi przeszedł ale ambicja została. Ryzykuję wypowiedzenie angielskiego słowa:
- Yes
Do diabła chyba nie pyta mnie czy utrącić mi łeb tylko o jakiś dodatek do kanapki. Zadziałało. Dokłada mi pieczarki.
- Bll, blllleeee bleee?
- Yes!
Dokłada szynkę. Uśmiecham się nieskromnie do syna, kanapka posuwa się do przodu.
- Beeee blliiii?
- Yes
Idą ogórki kiszone, nie lubię ale zjem.
- Yes
Dorzuca rzodkiewkę, nie pasuje ale co tam.
- Yes
Nie cierpię fasoli w kanapce ale raz się żyje. Wysiłek zwieńczony sukcesem. Dumny jak paw wychodzę z baru. Głowa uniesiona, jak po sukcesie a powinna być spuszczona to zauważyłbym próg. Potykam się, kanapka wypada z ręki i ląduje na ulicy.
- Właściwie to nie jestem aż tak głodny - Mówię do syna
Chciałem pójść na jakiś kurs językowy, ale po głębszym zastanowieniu zrezygnowałem. Stwierdziłem, że ze znajomością języka wycieczki nie będą już takie same.
NA WYPADEK PORAŻKI
- Aniu jadę na trening
- Powodzenia
- Raczej słabo będzie bo ręka mnie boli od rana, źle jakoś spałem chyba, na niej. Żeby nie ta ręka to bym chłopakom pokazał jak się gra w squasha, a tak to wiesz...
Po drodze zajeżdżam po Romana. Już z daleka kręci głową i macha ręką zrezygnowany.
- Daj spokój Krzysztof, noga mnie napieprza drugi dzień. Może mi nie iść dzisiaj gra. Eeeh, żeby nie ta noga... taką miałem chęć wam dziś dowalić a tak to ledwo się poruszam.
- Wygrasz, wygrasz bo mnie ręka boli od rana jak diabli i druga chyba zaczyna. Co ja bez rąk w squashu zdziałam. Eeeh... gdyby nie ta ręka... ki... ce... bo obie.
W szatni czeka już Marek, nie wygląda na uszczęśliwionego treningiem.
- Chłopaki tak się na was szykowałem dziś a tu w robocie dostawę mieliśmy. Słaniam się na nogach. Taki jestem styrany, że dziś to mnie rozwalicie. Gdyby nie dostawa to bym wam wybił squasha z głowy. A tak to wiecie... rozumiecie...
- I tak wygrasz bo moja ręka
- A moje nogi wszystkie, i to od wczoraj
Wchodzi Wiesiek z miną cierpiętniczą.
- Najgorsze to ból zęba. Nie pogram dziś na pełnych obrotach. Rwie mnie pół szczęki, mogę nie wygrać dziś przez te zęby. Żeby nie te zęby to tak.... Aaa. Stefan dzwonił spóźni się kilka minut. Mówi, że tak go żona wkurzyła,, że roztrzęsiony jest cały i może nie grać najlepiej, ale to wyłącznie z winy żony.
Po treningu wracam styrany do domu. Wszyscy trochę wygrali trochę przegrali, jak zwykle. Żona Ania wita mnie smutno.
- Iwona dzwoniła, na kijki mnie ciągnie. Ale mówiła, że za szybko chodzić nie da chyba rady, bo całą noc nie spała. Normalnie by prawie biegła ale taka niewyspana to może za mną nie nadążyć... wyłącznie przez to niewyspanie. Mówię jej, że nadąży bo haluks natarłam, i że to ja ledwo dam radę iść. Oby mnie nieść nie musiała. Gdyby nie haluks to by kurz za mną tylko widziała a tak to...
- Wiesz Mariola, mama wczoraj dzwoniła. Umówiła się jutro na ten ich chór kościelny. Ale mówiła, że chyba słabiej będzie śpiewała bo jakąś chrypkę ma od słodkiego i to tylko przez to. Ale że na szczęście nie tylko ona. Ciocia Halina też ma podobno nie śpiewać pełnym głosem bo brzuch ją boli od żarcia żelek. Że, gdy jej przejdzie to pokaże, jak się śpiewa, ale dziś to marnie może być.
- Dobra człapię się na te kijki, pamiętaj że ojciec przyjdzie zaraz na szachy. Coś wspominał, że łeb mu pęka i raczej nie wierzy w dzisiejszy sukces, ale na pewno się odegra, gdy mu przejdzie.
Żona Ania z ociąganiem zakłada sportowe buty. Krzyczę jeszcze za nią
- Niech się ojciec nie martwi szachami. Ja się na squashu tak opiłem wody, że aż mnie wzdęło. Nie sądzę bym mógł się skupić. Co innego gdyby nie wzdęło, wtedy bym pokazał...
Myślę, że zakończę w tym momencie pisanie. Wiem, że krótko, ale oczy mnie pieką od klikania na komórce. Gdyby nie te oczy....
LEKKA NADWAGA
Odchudzanie u kobiet to stan permanentny. Jak oddychanie, organizm oddycha czy człowiek chce czy nie. Moja żona Ania odchudza się odkąd Ją znam aż do dziś i nie sądzę by jutro miało się coś zmienić. Odchudza się codziennie od rana do nocy a nawet jak śpi. Dzwonię z pracy do domu:
- Aniu robisz dziś jakiś obiad ?
Temat drażliwy, pytam o obiad nie bez obaw. I zazwyczaj moje obawy okazują się słuszne.
- To ty po to dzwonisz? To się musiałeś pomylić z numerem. Ty nie dodzwoniłeś się do restauracji tylko do domu a ja to nie kocmołuch z kuchni tylko twoja żona. Jak chcesz mnie gdzieś na obiad zaprosić to chyba inaczej się robi.
- Tak, tak, miałem Cię zaprosić, tylko się upewniam czy czegoś nie gotowałaś. Nie chciałem Twojej pracy marnować, ale jak nie gotowałaś to oczywiście zapraszam na rybkę gdzieś.
- Nigdzie nie jadę, ja po każdej rybce mam dwa kilo więcej. Wiesz przecież, że się odchudzam.
- Coś słyszałem. Ale wydawało mi się, że to Ty się odchudzasz a nie my razem...
- Wiedziałam, że tylko o sobie myślisz. Inni mężowie to wspierają żony, nie żrą przy nich, choć tyle mógłbyś zrobić.
Znowu ci "inni mężowie". Ciekawe co to za jedni, że jeszcze żadnego nie spotkałem. Pewno ja też jestem "innym mężem" dla jakiejś żony. To co mam teraz przestać jeść?
- To ja może sam skoczę gdzieś coś przegryzę....
- Nie masz innych tematów? Specjalnie to robisz?
- Że jem Ci na złość? Ależ nie kochanie, ja tylko tak... z głodu...
Kiedyś paliłem po kryjomu, teraz jem po kątach. W sumie współczuję żonie tego wiecznego odchudzania ale i nie bardzo rozumiem bo przecież chuda jest.
- Tak, tak, chyba na twoim tle.
- Naprawdę jesteś chuda, to ile Ty chcesz ważyć? Nic?
- Pieprzysz trzy po trzy, toporne te twoje komplementy. Od razu widać, że nieszczere. W połowę sukienek nie wchodzę taka chuda jestem. Mam sporą nadwagę nad standardową nadwagą.
- Bo w praniu się skurczyły może...
- Krzysztof, nie kompromituj się już. Oboje wiemy, jak jest. W zeszłe wakacje pamiętasz? Jak przy gościach wrzasnąłeś żebym nie siadała na krzesło bo strzeli pode mną?
- Ale tłumaczyłem Ci, że noga była pęknięta pod każdym by trzasło, nawet pod dzieckiem by trzasło…
- Ale tego już nie wrzasnąłeś, tylko że pode mną trzaśnie.
- Ile Ty lat będziesz to wyciągać...
- Myślałem, że się spalę ze wstydu...
I następuje kolejne rozpamiętywanie tej sytuacji ze szczegółami. Że jej się nie znudzi w kółko wywlekać to samo. A najlepszy jest tekst:
- A Ty myślisz, że dla kogo ja się tak odchudzam? Dla siebie?
Pewno nie dla siebie tylko dla koleżanek. Każdy facet wie, że najgorszym wrogiem kobiety jest druga kobieta.
- Dla ciebie się odchudzam Krzysztof, dla ciebie...
- To ja rezygnuję, zrzekam się. Możesz od dziś przestać. Daję Ci wolne.
- Pieprzysz, nie widziałam żebyś się kiedyś za grubymi oglądał.
Jem na mieście, nawet śliny staram się w domu nie połykać, żeby się Ani z jedzeniem nie kojarzyło.
- A wiesz Aniu, jak się najszybciej odchudzić?
- No mów, czytałeś coś, jak, jak?...
- Nogę sobie odrąbać.
Nie odzywała się kilka dni. Teraz wiem, że z pewnych rzeczy nie można żartować.
- Mówiłam Ci, nie kupuj tych cukierków Bo ja to wszystko zeżrę. Przełącz program, nie widzisz że o gotowaniu jest?
- Co Ty taka zaczepna jesteś?
- Rano zjadłam pół pączka i teraz muszę na kijkach przejść dziesięć kilometrów.
Faktycznie chodzi z kijami. A jak wróci to od razu do lodówki. Co się dziwić skoro od rana na kawałku pączka ciągnie.
- No dzisiaj zrobiłam kilkanaście kilometrów to mam prawo coś zjeść
I gapi się na mnie tak, jakbym to ja jej zakazywał jedzenia i musiała się tłumaczyć. A waży się tylko w przedpokoju. Zabić się można o tą wagę ale podobno w innych miejscach źle waży. Tylko w przedpokoju nie zawyża. Podobno przez twardość podłogi. To tak druga teoria względności. W dodatku to już trzecia waga. Poprzednie źle ważyły a i nad tą w przedpokoju żona Ania zaczęła ostatnio cmoktać z niezadowoleniem.
- Krzysztof, a jak bateria jest stara to na wadze dodaje czy ujmuje?
Pojechaliśmy kiedyś na wycieczkę rowerową. Ania miała te ciężkie dni w które jadła coś bez przerwy.
- Bo trzeba jeść mało ale często.
Tyle, że żona Mariola tylko wyraz „często” potraktowała poważnie. Co pół godziny wcinała jakieś liście. Gdybym ja zeżarł taki worek kapusty, to bym pękł. I jeszcze gofra wcina.
- Raz nie znaczy zawsze.
Takie ma powiedzonko. Wracamy z tej przejedzonej wycieczki rowerowej, a Ona od razu na wagę.
- Dwa kilo przybyło! Jak?! Przecież ten gofr nie ważył dwa kilo!
W sumie cała ta matematyka to na bardzo wątłych nogach stoi. Jakim cudem zgadza się rachunek, gdzie po wprowadzeniu do organizmu 100 gram czekolady, ten przybiera na wadze kilogram? Tu się nic nie zgadza.
- A dwa worki liści?
- To sałatki dietetyczne były, nie tuczące.
- Jak nie gofr i nie zielsko, to pozostaje tylko, że… jazda na rowerze tuczy.
Wieczorem siedzi na kanapie i chlipie. Łzy lecą po policzkach, oczy rozmazane.
- Po co ja tyle jadłam, aż mi niedobrze. Jak się dopadłam, aż wstyd. Nie mogłeś mi coś powiedzieć? Delikatnie uwagę zwrócić?
- Wiem, wiem. Inni mężowie i tak dalej…
- Co to za życie, jak cały czas trzeba się pilnować, ograniczać, jaka przyjemność z życia, udręka tylko.
Ryczy już pełnym głosem. Przytulam ją bez słowa, głaszczę po głowie. Patrzy na mnie tymi wielkimi mokrymi oczami, chyba mi teraz powie, że mnie kocha…
- ...a Baśka to schudła siedem kilo w jeden miesiąc…
Beczy tak co jakiś czas, potem się spina. Mniej je, ćwiczy i chudnie. Potem znowu je, waży i płacze. I znowu się spina, ćwiczy, chudnie, je tyje, chudnie, tyje, chudnie tyje I tak w kółku… jak z oddychaniem.
ZATWARDZENIE
Ostrzegam. Osoby delikatne powinny przestać czytać w tym momencie. Będzie o wydalaniu. Czyli o tym o czym się nie mówi a nawet niby nie robi. Nie chodzi o załatwianie tych spraw w domu bo to banał. Ale, jak sobie z tym radzić poza domem? Mało dziś dialogu w moim felietonie, ale mowa o dość samotnym przeżyciu. Nikt nie trzyma za rękę, nikt słowa otuchy nie powie, a czasem jest naprawdę ciężko. Zawsze jesteś z tym sam. Centrum handlowe.
- Aniu, muszę na chwilkę zajść w pewne miejsce, nie czekaj na mnie idź do tego sklepiku z pościelą, w którym mi się zawsze spać chce. Znajdę Cię
Pojawiają się naciski z dołu i stajemy przed ścianą kabin i pisuarów. Czasem nie ma wyboru, bo wszystkie pisuary zajęte, jak w jakiś lany poniedziałek. Ale jeśli jest wybór to co wybiera facet?. Ci z dużą pewnością siebie, przebojowi, charyzmatyczni walą do pisuarów. Ci z rozbieganym wzrokiem, zakompleksieni z prowincji walą do kabin. Ja walę do kabiny. Oczywiście mówiąc „walę” mam na myśli „idę”. Dlaczego wybieram kabinę? To jednak namiastka intymności, mała prywatna przestrzeń, coś jak samochód. Nie chodzi o to, że załatwiam się do samochodu, to luźne porównanie. Ostatnio zauważyłem, że w często odwiedzanych miejscach zawsze wchodzę do tej samej kabiny, to jak miejsce przy stole, raz siadłem to już zawsze tu siadam, macie tak? W kabinie najpierw ocena sytuacji. Nie jest źle. Żadnych mokrych plam i jest papier. Decyzja, czy na Małysza bezdotykowo? Czy wyścielanie deski? Po wczorajszym Małyszu jeszcze mam zakwasy, więc wyścielanie. Pół roli papieru poszło, siadam jak król. Teraz jest moment nasłuchiwania. Chodzi o sąsiadów, czy są i zakreślenie w wyobraźni małego rysu charakterologicznego. Określenie ekspresji sąsiadów jest ważne do podjęcia decyzji, czy załatwiam sprawę głośno jak leci, czy na milczka bezgłośnie. Sąsiedzi są. Po obydwu stronach za pięciomilimetrową dyktą. Dziwne uczucie, że na dwóch metrach kwadratowych siedzi obok siebie trzech facetów robiąc… to. Po prawej leci na milczka. To rozwiązanie wbrew pozorom szybkie. Sam proces jest długi, bo trzeba uważać aby nie wydobył się żaden dźwięk, ale zaraz potem zwyczajnie wychodzisz i po sprawie. Ten z lewej leci na grubo. Dźwięków jest sporo. Niektóre nowatorskie, dotąd nie sądziłem że może je wydać człowiek czymkolwiek. Wybrał metodę przyczajenia. Polega ona na tym, że w kabinie nie szczypiesz się z niczym, hałasujesz na całego. Możesz nawet dodatkowo chrząkać, stękać czy pogwizdywać. Ale uwaga! Po procesie czekasz aż wszyscy którzy to słyszeli wyjdą przed tobą. Robisz swoje, ubierasz spodnie i nasłuchujesz, jak wychodzą po kolei z wszystkich kabin. W momencie, gdy na muszlach siedzi już druga zmiana, która nie słyszała Twoich odgłosów, możesz wyjść bez obaw, że ktoś spojrzy ci w oczy myśląc
- To on…
Problem z systemem na przyczajonego jest wtedy, gdy dwóch na raz wybierze ta metodę i obaj czekają aż wszyscy wyjdą. Mogą spędzić w tym przypadku w toalecie długie godziny. Jest też trzecia metoda, tak zwana naturalna. Wchodzi się do kabiny, robi wszystko bezmyślnie, naturalnie. Od razu wychodzi, nawet mycie rąk przy tej metodzie nie jest niezbędne i udawanie, że suszarki do rąk to skuteczny wynalazek. Robi się swoje i wychodzi tak, jakby wszystko miało się w dupie, choć wiadomo, że już nic w niej nie ma. Ja najczęściej wybieram milczka. Z latami doszedłem już do niejakiej wprawy w tamowaniu dźwięków. Oczywiście czasem coś się wymsknie, ale wtedy od razu uruchamiam tryb maskowania. Polega na przykryciu niepożądanego dźwięku kaszlnięciem, szurnięciem nogą itp. W wersji zaawansowanej z przyrządem, można upuścić gazetę lub potrącić nogą szczotkę. Szczotka to takie coś z białą rączką i brązową resztą stojące przy muszli. Metoda na milczka jest bardziej stresująca od innych, prawdziwa kuźnia charakteru. Siedzisz i milczysz a tu pod drzwiami pojawia się i znika mop. Czasem wręcz musisz nogi podnosić. Siedzisz bez majtek robiąc - co tu dużo mówić - rzecz, z której nie jestem najdumniejszy jako Homo Sapiens a od pani z mopem dzieli cię centymetr drzwi. Mop wślizguje się zamaszyście, jakby sprzątaczka chciał cię wymieść z toalety. Przecież wie, że tu siedzę. Nie może teraz gdzieś indziej z tym mopem…
Niekiedy uda się przyłapać wzrokiem gościa od metody naturalnej. Słyszę obok wszystkie możliwe głosy niosące się w cudownej akustyce toalet. Wychodzicie razem. Patrzę gość w krawacie, odprasowany, wypucowany, perfuma, brylantyna. W życiu bym nie powiedział, że to taka świnia. Zaraz się okaże, że i moja żona Ania się załatwia, takie odkrycie to pewna trauma do końca życia. Myjesz z gościem w krawacie ręce stojąc ramię w ramię, wszyscy udają, że to przed chwilą w kabinie nie miało miejsca. Przed chwilą powietrze aż furczało, a teraz uśmiecha się do mnie znad wykrochmalonego kołnierzyka i ą… ę… Nawet wody nie spuścił w kiblu.
Z wodą to osobny problem, czasem jej nie ma! Wyobrażacie sobie? Muszla pełna a woda nie leci. I teraz nie wiadomo, czy ktoś czeka w kolejce pod drzwiami czy nie. Jak nie czeka to jakoś chyłkiem się wyślizgnę, ale jak czeka? Wejdzie, zobaczy i wyjdzie a ja tam jeszcze będę ręce mył. To są poważne przeżycia, takie coś może zostawić ślad w psychice i mojej i tego gościa. Ale odwrotność jest jeszcze gorsza. Czyli, że jest woda ale za dużo. Naciskasz i leci ale nie przestaje lecieć. Zacina, napełnia po brzeg i zaraz zacznie wylewać. A jak pod drzwiami ktoś czeka? Woda już wypływa i to nie sama woda ale „to” też. Co robić !!! Dreszcz mnie przeszedł, chociaż siedzę teraz wygodnie na kanapie i pisze. Ale sama myśl jest przerażająca. Kończę bo ręce mi drą. Sranie to jednak temat do dupy jest.
CHORY FACET
- chyba mam gorączkę, coś mnie bierze
- Ja z gorączką w zeszłym tygodniu trzy dni do pracy chodziłam i jakoś się tym nie przejąłeś
Faktycznie chyba coś wspominała, ale ja mam przecież tyle na głowie... Wyrobiłem sobie umiejętność słuchania wybiórczego. Hasło "obiad" słyszę zawsze, hasło "jestem chora" czasem mi umyka. Gdybym słyszał to przecież bym współczuł. Zresztą co to za choroby Ona ma, ja to co innego.
- Współczułem Ci strasznie..
- Jakoś tak mało zauważalnie współczułeś, bo poradziłeś tylko żebym sobie po drodze do pracy tabletkę kupiła i parówki przy okazji dla ciebie. Wiesz, strasznie mi pomogłeś tą radą.
- Ale mnie naprawdę dziś jakaś choroba bierze
- No tak ciebie to zawsze naprawdę bierze a jak mnie to tylko na niby
- Nie o to chodzi, tylko jak ty do pracy idziesz to chyba poważnie chora nie jesteś. Ja to dziś nie pójdę do roboty bo strasznie źle się czuje, możesz mi zmierzyć temperaturę?
- A ty mi kiedyś mierzyłeś? Tylko wagę mi mierzysz. Jak mogę iść do pracy to i sama mogę sobie zmierzyć tak? A ty umierasz już ? Rusz się, weź termometr z szuflady i wsadź sobie
- Ale gdzie?....
- W dupę, nie wiesz gdzie... pod pachę
- Pytam gdzie jest, w której szufladzie?
- Matko święta... w tej samej co 30 lat leży, pod telewizorem. I ściągnij ten szalik, Boże jakie to teatralne, w szaliku teraz będzie leżał
- Dobra to już mi nie dawaj, skoro to dla Ciebie takie poświęcenie
Spojrzałem na nią z wyrzutem. Po tylu latach zostawia mnie w takim stanie, a przecież nie choruję często, kilka razy w miesiącu raptem
- Nie musisz mi pomagać w chorobie. Możesz mnie samego z TYM zostawić. A strasznie się czuję, dreszcze mam. Nie dam rady wstać spod koca. Mogę przytomność stracić.
- Dobrze podam umierającemu. Masz twardzielu ten termometr i nie jęcz
- Ty byś minuty nawet w tym stanie nie wytrzymała. Wy kobiety mało odporne na ból jesteście, tylko nie chorujcie nigdy
- Tak, tak my całe życie zdrowe i nigdy nic nas nie boli. A jak zaboli to przecież nie aż tak, jak was
Nic współczucia w tych kobietach, człowiek tyra od rana do nocy a jak go choroba rozłoży to nie ma kto szklanki piwa podać
- I ile masz stopni?
- 37... prawie ale to jeszcze urośnie, na pewno mam więcej
- A ile już trzymasz pod pachą?
- Z 20 minut dopiero
- Pokaż... 36,9 masz, czyli zdrowy
- Termometr na pewno zepsuty bo ja ledwo oddycham
- Nie zepsuty bo ten sam w zeszłym tygodniu jak mierzyłem przed wyjściem do pracy pokazywał mi ponad 38
- No ale ty na pewno nie miałaś tego co ja, jakbyś tak się czuła to byś pogotowie wzywała
- A gdzie ja bym wytrzymała taki ból. Twoje choroby są zawsze straszliwe. A moje nie dorastają twoim do pięt
- Takiego rosołku byś ugotowała
- I może pokarmić jeszcze? Na zakupy muszę iść targać torby bo mąż nie pomoże
- Przecież chory jestem
- 36,9 ! Księdza wzywać ? Kaczkę podać? Gdyby to faceci mieli rodzić, rasa ludzka dawno by wymarła
- Pilota chociaż podaj bo nie sięgam...
Wróg nie żona. Żeby ona tak się kiedyś czuła to by wyła z bólu a ja cierpię w milczeniu bez słowa skargi. W ciszy
- Herbatę miętową mi zrobisz?
- Na tą twoją "gorączkę" mięta ma pomóc? Byleby latać wokół ciebie, to o to chodzi. I słówka ci szeptać "Biedny mężuś, ale cierpi, a jak daje radę, jaki wspaniały." Chuchać dmuchać. Poobstawiać rosołkami, lekami. Mamusia zawsze pewno tak latała, jak synuś jęknął i się synuś przyzwyczaił co?
- Eh tobie się oczy otworzą jak mi się zamkną. Nie wiem czy nie powinienem testamentu spisać, podasz długopis i zeszyt?
- 36,9 i testament. Wy faceci nie chorujecie, wy od razu walczycie o życie.
Wyraźnie czuję apatię, niechęć do pracy, żyć się nie chce, dosłownie nic się robić nie chce i ta gorączka 37 stopni... prawie. Ani słowa skargi, nic. Żeby ją tak łeb bolał to by karetki nie nadążały przyjeżdżać. Na pewno by tego nie wytrzymała. Takie słabe te kobiety i jakie jęczliwe. Tyle, że Ona tak poważnie to jeszcze nigdy nie chorowała. A ja naprawdę mam straszliwy prawie ból. A jak to rak?! Jak tak można zostawić mnie samego i po zakupy. Telefon dzwoni. To kumple, hala wynajęta, chcą pograć w piłkę.
- Trochę źle się czuję, ale zaraz będę. W piłkę zawsze chętnie pogram. Będę za pół godzinki
Po meczu powrót do domu. Żona czeka z rosołkiem.
- Znowu na piłce byłeś? A taki niby chory
- No chory, ale jakoś zwalczyłem. Twardy trzeba być. Myślę sobie w końcu chłop jestem a nie baba. Zawziąłem się i pokonałem chorobę, a wiesz, że była ciężka, obłożna prawie, Google nawet podejrzewało raka. Nie było mi lekko, ten ból i prawie gorączka. Ciebie tak na pewno nigdy nie bolało, och żebyś ty kiedyś chora była to byś zrozumiała. Ale dałem radę, zacisnąłem zęby. A rosołu chętnie zjem.
- Jedz, jedz, ty mój bohaterze... Nawet nie wiesz jaka jestem szczęśliwa, że wyzdrowiałeś.
- chyba mam gorączkę, coś mnie bierze
- Ja z gorączką w zeszłym tygodniu trzy dni do pracy chodziłam i jakoś się tym nie przejąłeś
Faktycznie chyba coś wspominała, ale ja mam przecież tyle na głowie... Wyrobiłem sobie umiejętność słuchania wybiórczego. Hasło "obiad" słyszę zawsze, hasło "jestem chora" czasem mi umyka. Gdybym słyszał to przecież bym współczuł. Zresztą co to za choroby Ona ma, ja to co innego.
- Współczułem Ci strasznie..
- Jakoś tak mało zauważalnie współczułeś, bo poradziłeś tylko żebym sobie po drodze do pracy tabletkę kupiła i parówki przy okazji dla ciebie. Wiesz, strasznie mi pomogłeś tą radą.
- Ale mnie naprawdę dziś jakaś choroba bierze
- No tak ciebie to zawsze naprawdę bierze a jak mnie to tylko na niby
- Nie o to chodzi, tylko jak ty do pracy idziesz to chyba poważnie chora nie jesteś. Ja to dziś nie pójdę do roboty bo strasznie źle się czuje, możesz mi zmierzyć temperaturę?
- A ty mi kiedyś mierzyłeś? Tylko wagę mi mierzysz. Jak mogę iść do pracy to i sama mogę sobie zmierzyć tak? A ty umierasz już ? Rusz się, weź termometr z szuflady i wsadź sobie
- Ale gdzie?....
- W dupę, nie wiesz gdzie... pod pachę
- Pytam gdzie jest, w której szufladzie?
- Matko święta... w tej samej co 30 lat leży, pod telewizorem. I ściągnij ten szalik, Boże jakie to teatralne, w szaliku teraz będzie leżał
- Dobra to już mi nie dawaj, skoro to dla Ciebie takie poświęcenie
Spojrzałem na nią z wyrzutem. Po tylu latach zostawia mnie w takim stanie, a przecież nie choruję często, kilka razy w miesiącu raptem
- Nie musisz mi pomagać w chorobie. Możesz mnie samego z TYM zostawić. A strasznie się czuję, dreszcze mam. Nie dam rady wstać spod koca. Mogę przytomność stracić.
- Dobrze podam umierającemu. Masz twardzielu ten termometr i nie jęcz
- Ty byś minuty nawet w tym stanie nie wytrzymała. Wy kobiety mało odporne na ból jesteście, tylko nie chorujcie nigdy
- Tak, tak my całe życie zdrowe i nigdy nic nas nie boli. A jak zaboli to przecież nie aż tak, jak was
Nic współczucia w tych kobietach, człowiek tyra od rana do nocy a jak go choroba rozłoży to nie ma kto szklanki piwa podać
- I ile masz stopni?
- 37... prawie ale to jeszcze urośnie, na pewno mam więcej
- A ile już trzymasz pod pachą?
- Z 20 minut dopiero
- Pokaż... 36,9 masz, czyli zdrowy
- Termometr na pewno zepsuty bo ja ledwo oddycham
- Nie zepsuty bo ten sam w zeszłym tygodniu jak mierzyłem przed wyjściem do pracy pokazywał mi ponad 38
- No ale ty na pewno nie miałaś tego co ja, jakbyś tak się czuła to byś pogotowie wzywała
- A gdzie ja bym wytrzymała taki ból. Twoje choroby są zawsze straszliwe. A moje nie dorastają twoim do pięt
- Takiego rosołku byś ugotowała
- I może pokarmić jeszcze? Na zakupy muszę iść targać torby bo mąż nie pomoże
- Przecież chory jestem
- 36,9 ! Księdza wzywać ? Kaczkę podać? Gdyby to faceci mieli rodzić, rasa ludzka dawno by wymarła
- Pilota chociaż podaj bo nie sięgam...
Wróg nie żona. Żeby ona tak się kiedyś czuła to by wyła z bólu a ja cierpię w milczeniu bez słowa skargi. W ciszy
- Herbatę miętową mi zrobisz?
- Na tą twoją "gorączkę" mięta ma pomóc? Byleby latać wokół ciebie, to o to chodzi. I słówka ci szeptać "Biedny mężuś, ale cierpi, a jak daje radę, jaki wspaniały." Chuchać dmuchać. Poobstawiać rosołkami, lekami. Mamusia zawsze pewno tak latała, jak synuś jęknął i się synuś przyzwyczaił co?
- Eh tobie się oczy otworzą jak mi się zamkną. Nie wiem czy nie powinienem testamentu spisać, podasz długopis i zeszyt?
- 36,9 i testament. Wy faceci nie chorujecie, wy od razu walczycie o życie.
Wyraźnie czuję apatię, niechęć do pracy, żyć się nie chce, dosłownie nic się robić nie chce i ta gorączka 37 stopni... prawie. Ani słowa skargi, nic. Żeby ją tak łeb bolał to by karetki nie nadążały przyjeżdżać. Na pewno by tego nie wytrzymała. Takie słabe te kobiety i jakie jęczliwe. Tyle, że Ona tak poważnie to jeszcze nigdy nie chorowała. A ja naprawdę mam straszliwy prawie ból. A jak to rak?! Jak tak można zostawić mnie samego i po zakupy. Telefon dzwoni. To kumple, hala wynajęta, chcą pograć w piłkę.
- Trochę źle się czuję, ale zaraz będę. W piłkę zawsze chętnie pogram. Będę za pół godzinki
Po meczu powrót do domu. Żona czeka z rosołkiem.
- Znowu na piłce byłeś? A taki niby chory
- No chory, ale jakoś zwalczyłem. Twardy trzeba być. Myślę sobie w końcu chłop jestem a nie baba. Zawziąłem się i pokonałem chorobę, a wiesz, że była ciężka, obłożna prawie, Google nawet podejrzewało raka. Nie było mi lekko, ten ból i prawie gorączka. Ciebie tak na pewno nigdy nie bolało, och żebyś ty kiedyś chora była to byś zrozumiała. Ale dałem radę, zacisnąłem zęby. A rosołu chętnie zjem.
- Jedz, jedz, ty mój bohaterze... Nawet nie wiesz jaka jestem szczęśliwa, że wyzdrowiałeś.
NUDZIARZ
Boję się, żeby nie zostać nudziarzem. Boję się, że może już nim jestem. Znacie nudziarzy? To taki koleś u którego wszystkie historyjki, które MUSI opowiedzieć są zawsze nieskończenie długie i pełne kompletnie nieistotnych szczegółów.
- a to było we wrześniu... nie w październiku, kurcze nie pamiętam, ale zimno już było..
- dobra, nieważne kiedy, mów dalej
- wrzesień, końcówka... piątek, czy czwartek, hmm....
I już szlak mnie trafia. Co za różnica czy piątek, czy świątek, mów co masz powiedzieć i idźmy dalej. Teraz będzie kalendarz sobie we łbie kartkował
- raczej piątek, wieczorem... Hmm szósta, może siódma, nie jestem pewien. Bajka była w telewizji taka o Gumisia oglądasz?
- nie, nie oglądam. I co tam się stało w ten cholerny wrześniowy piątek wieczorem?
- żałuj, bo to fajne te Gumisie, kiedyś w jakimś odcinku ten gruby kopnął w tyłek tą chudą i ona…
- …nie gniewaj się, ale ja muszę powoli lecieć, coś mi chciałeś powiedzieć
- co to ja chciałem, aha to wtedy wiesz spać mi się chciało strasznie i zdrzemnąłem się
- no świetnie, a to ci historia, zdrzemnąłeś się? Musze to żonie opowiedzieć. Dobra lecę
- czekaj… ale to nie koniec…
- może innym razem dokończysz, bo się spóźnię, umówiłem się z gumisiem… znaczy z żoną na zakupy…
- wiesz co? To chyba jednak w czwartek było, a te gumisie to na drugi dzień leciały
- no i super, że się wyjaśniło, czyli w czwartek się zdrzemnąłeś a nie w piątek. No dobrze, że to rozwikłaliśmy, teraz spokojnie zasnę, to będę leciał, trzymaj się...
Ale jak tu uciec, skoro delikwent łapie mnie za ramie i trzyma. I dalej tym swoim jednostajnym głosem wciska mi swoją historię. Tylko teraz z bliska, a zębów nie mył. Nie wyrwę się, bo urazić nie chcę, słucham więc zrezygnowany
- na pewno czwartek to był, bo te sondy uliczne puszczali. Ten w okularach dziennikarz chodził po ulicach i pytał ludzi, zaraz… jak on się nazywał…
- nieważne, to w czwartek się zdrzemnąłeś i co się wydarzyło?
- teraz będzie mnie dręczyło to nazwisko, mam na końcu języka…
Boże, co za różnica jak się nazywa ten debilny dziennikarz w debilnej sondzie ulicznej, teraz to takie ważne? Będzie teraz wybałuszał gały, marszczył czoło i dumał nad nazwiskiem.
- nieważne, potem sobie przypomnisz, co z tą drzemką, bo ja muszę lecieć już…
- a wiesz która sonda? Oglądałeś? Co pytali kobiet co by zrobiły, gdyby się okazało, że ich syn jest Homo sapiens. Ja to z miłości do dziecka bym raczej się z tym pogodził, a ty?
- ale z tą drzemką co?...
- i pytali o te cyfry arabskie czy do polskich szkół wprowadzić. No tu to się wkurzyłem, tolerancja ma jakieś granice nie? Niech araby u siebie mają swoje cyfry a nam wystarcza nasze.
- tak, tak oglądałem, już nawet opowiadałeś mi to kilka razy, a wracając do drzemki?
- jaka drzemka? Aha, w czwartek jak się zdrzemnąłem to… Kamiński, już wiem, Kamiński
- co Kamiński?
- no ten dziennikarz od sondy ulicznej to się Kamiński nazywał, przypomniało mi się. Wiesz, że on się rozwiódł z chorą żoną? Jak zachorowała to od razu ją zostawił. Czekaj, na co ona zachorowała… coś z kręgosłupem, a wiesz, że mi też nawala kręgosłup? Wczoraj na przykład na spacerze, czekaj po co to ja szedłem... po ogórki chyba, wiesz ja uwielbiam kiszeniaki, wiesz jak dobrze zrobione...
- ale co z tą cholerną drzemką? Baaaardzo mnie ciekawi zakończenie tej opowieści, którą zacząłeś godzinę temu, może skończ ją i ja pójdę, gdzie mam iść a resztę to przy okazji opowiesz, na pewno przyjdę kiedyś posłuchać a i żonę wezmę, niech się rozerwie. Ale dziś naprawdę muszę już iść
- a no tak, drzemka, no widzisz zbiłeś mnie z tematu. No to wtedy zasnąłem i właśnie chcę Ci opowiedzieć co mi się śniło… To długi sen był…
- a to było we wrześniu... nie w październiku, kurcze nie pamiętam, ale zimno już było..
- dobra, nieważne kiedy, mów dalej
- wrzesień, końcówka... piątek, czy czwartek, hmm....
I już szlak mnie trafia. Co za różnica czy piątek, czy świątek, mów co masz powiedzieć i idźmy dalej. Teraz będzie kalendarz sobie we łbie kartkował
- raczej piątek, wieczorem... Hmm szósta, może siódma, nie jestem pewien. Bajka była w telewizji taka o Gumisia oglądasz?
- nie, nie oglądam. I co tam się stało w ten cholerny wrześniowy piątek wieczorem?
- żałuj, bo to fajne te Gumisie, kiedyś w jakimś odcinku ten gruby kopnął w tyłek tą chudą i ona…
- …nie gniewaj się, ale ja muszę powoli lecieć, coś mi chciałeś powiedzieć
- co to ja chciałem, aha to wtedy wiesz spać mi się chciało strasznie i zdrzemnąłem się
- no świetnie, a to ci historia, zdrzemnąłeś się? Musze to żonie opowiedzieć. Dobra lecę
- czekaj… ale to nie koniec…
- może innym razem dokończysz, bo się spóźnię, umówiłem się z gumisiem… znaczy z żoną na zakupy…
- wiesz co? To chyba jednak w czwartek było, a te gumisie to na drugi dzień leciały
- no i super, że się wyjaśniło, czyli w czwartek się zdrzemnąłeś a nie w piątek. No dobrze, że to rozwikłaliśmy, teraz spokojnie zasnę, to będę leciał, trzymaj się...
Ale jak tu uciec, skoro delikwent łapie mnie za ramie i trzyma. I dalej tym swoim jednostajnym głosem wciska mi swoją historię. Tylko teraz z bliska, a zębów nie mył. Nie wyrwę się, bo urazić nie chcę, słucham więc zrezygnowany
- na pewno czwartek to był, bo te sondy uliczne puszczali. Ten w okularach dziennikarz chodził po ulicach i pytał ludzi, zaraz… jak on się nazywał…
- nieważne, to w czwartek się zdrzemnąłeś i co się wydarzyło?
- teraz będzie mnie dręczyło to nazwisko, mam na końcu języka…
Boże, co za różnica jak się nazywa ten debilny dziennikarz w debilnej sondzie ulicznej, teraz to takie ważne? Będzie teraz wybałuszał gały, marszczył czoło i dumał nad nazwiskiem.
- nieważne, potem sobie przypomnisz, co z tą drzemką, bo ja muszę lecieć już…
- a wiesz która sonda? Oglądałeś? Co pytali kobiet co by zrobiły, gdyby się okazało, że ich syn jest Homo sapiens. Ja to z miłości do dziecka bym raczej się z tym pogodził, a ty?
- ale z tą drzemką co?...
- i pytali o te cyfry arabskie czy do polskich szkół wprowadzić. No tu to się wkurzyłem, tolerancja ma jakieś granice nie? Niech araby u siebie mają swoje cyfry a nam wystarcza nasze.
- tak, tak oglądałem, już nawet opowiadałeś mi to kilka razy, a wracając do drzemki?
- jaka drzemka? Aha, w czwartek jak się zdrzemnąłem to… Kamiński, już wiem, Kamiński
- co Kamiński?
- no ten dziennikarz od sondy ulicznej to się Kamiński nazywał, przypomniało mi się. Wiesz, że on się rozwiódł z chorą żoną? Jak zachorowała to od razu ją zostawił. Czekaj, na co ona zachorowała… coś z kręgosłupem, a wiesz, że mi też nawala kręgosłup? Wczoraj na przykład na spacerze, czekaj po co to ja szedłem... po ogórki chyba, wiesz ja uwielbiam kiszeniaki, wiesz jak dobrze zrobione...
- ale co z tą cholerną drzemką? Baaaardzo mnie ciekawi zakończenie tej opowieści, którą zacząłeś godzinę temu, może skończ ją i ja pójdę, gdzie mam iść a resztę to przy okazji opowiesz, na pewno przyjdę kiedyś posłuchać a i żonę wezmę, niech się rozerwie. Ale dziś naprawdę muszę już iść
- a no tak, drzemka, no widzisz zbiłeś mnie z tematu. No to wtedy zasnąłem i właśnie chcę Ci opowiedzieć co mi się śniło… To długi sen był…
No,jednak masz ten talent pisarki! Pozdrawiam Bożena
OdpowiedzUsuńTak sie składa, że w tym tygodniu po baaaardzo długiej przerwie wracam do pracy i co ... ja i mój mąż właśnie jesteśmy po maratonie zakupowy �� Udanym �� Dobry ten tekst, zresztą tak, jak pozostałe ��
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Pana i Małżonkę Anię
Ewelina Zawadzka
Moja żonka już dawno odpuściła. Zwyczajnie jestem kiepskim towarzyszem ciuchowych zakupów. Co innego jakieś RTV lub AGD, szwędanie się między półkami w księgarni, godzina przed akwariami w sklepie zoologicznym albo pół dnia w markecie budowlanym. Ale ciuchy???
OdpowiedzUsuńOkazuje się jednak, że i Twoje zachowanie jest jak najbardziej normalne i działania Ani są całkiem standardowe. Mechanizmy powstawania takich zgrzytów damsko-męskich są świetnie opisane w popularnonaukowej książce "Płeć mózgu". Polecam jej przeczytanie.
Jeśli chodzi o Twoje pisarstwo, to miałbyś we mnie wiernego czytelnika, bo Twój styl bardzo mi odpowiada a swoim pierwszym felietonem poczyniłeś bardzo trafną obserwację i powiedziałeś głośno to, co wszyscy faceci cichutko w sobie duszą.
No i jeszcze taka mała dygresja. Z Twoją Anią jest pewno tak jak z moją Gosią - cokolwiek by na siebie nie założyła zawsze będzie piękna i zjawiskowa.
Przeczytałem dwa kolejne teksty i muszę powiedzieć, że jest dobrze. Może dla jednych tematy są tzw. tabu, może dla innych nie, ale nie ulega wątpliwości, że piszesz o naszej codzienności, o tym, w czym wszyscy bierzemy udział.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się dobór słów (patrz: korniszon), nieźle się uśmiałem.
Może ktoś zarzuci Ci, że powielasz oklepane schematy i szablony, i... będzie miał rację. Ale ja nie traktowałbym tego jako zarzutu, bo to co opisujesz ma swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości, tak jest w zdecydowanej większości przypadków. Te schematy mają gdzieś swoje źródło. A gdy ktoś powie - u mnie jest inaczej - to widać należy do tych nielicznych wyjątków.
Ponownie polecam lekturę książki "Płeć mózgu", która rozjaśnia mroki różnic między płcią żeńską i męską. Czasami może pomyślisz, cholera, po dwudziestu kilku latach małżeństwa nie możemy w pewnych kwestiach dojść z żoną do porozumienia. No właśnie dlatego, że mężczyzna i kobieta różnią się między sobą nie tylko kilkoma, atrakcyjnymi zwłaszcza po kobiecej stronie, fizjologicznymi szczegółami. Mentalnie jesteśmy dwoma różnymi gatunkami.
Czy stwierdzenie, że mężczyzna jest prostą jednozadaniową maszyną jest błędne? Nie! Od czasów prehistorycznych mężczyzna miał upolować coś na obiad, zbudować szałas i zatroszczyć się o bezpieczeństwo najbliższych. Cała reszta spoczywała na kobiecie. To dlatego Ty budujesz stolik do ogródkowych robót, a Ania układa cudne kompozycje kwiatowe. I w ten sposób się uzupełniacie, ona jest Ci wdzięczna za stolik, a Ty jesteś zachwycony jej kwiatami. Cała sztuka polega chyba na tym, żeby umiejętnie przemilczeć całą resztę.
Sprawy łóżkowe, hmmm... "I w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz" - może i oklepany to jest slogan, ale bardzo, bardzo mądry. Robienie czegokolwiek na siłę, bez chęci, mija się z celem, bo nie przynosi przyjemności, przynajmniej jednej ze stron. A o przyjemność obu stron w łóżkowych bojach chodzi chyba najbardziej, bo w naszym wieku to powiększanie rodziny nie jest już ujmowane w planach :) Warto poczekać na ten moment, gdy czas się zatrzymuje i wszystko inne przestaje się liczyć. Oj, warto! Z drugiej strony, męskie ambicje to jedno, ale nie wyobrażam sobie, że partnerka jest jakąś sex-maszyną bo ile byś wytrzymał? Dzień, dwa, trzy? Od Viagry to by Ci wątroba wysiadła. A przecież nie o to chodzi.
Czekam na następne teksty z niecierpliwością!
P.S.
Czy Ty naprawdę wykręcasz Ani ręce :) czy to tak dla dodania dramaturgi.
Rąk nie wykręcam, tak naprawdę to wszystko jest bardziej o tym kto to czyta niż napisał ;)
UsuńTo jest cięta riposta ...ale sam się prosiłem :)))
UsuńPrzeczytałem kolejne felietony a nie doczytałem tekstu, który wystawiłeś na samej górze. To nic, że wraz z Anią występujecie tylko jako "dawcy" imion. To co odpisujesz to są sytuacje uniwersalne, które nie tylko że mogą się zdarzyć, one są obecne w domu naszym, Waszym, przyjaciół, sąsiadów i znajomych. Taka jest nasza normalność i to jest piękne. Nie chcę żeby było inaczej.
OdpowiedzUsuńMasz rację Piotrze to takie uniwersalne historyjki, w moim domu również wiele z nich miało miejsce, inne nie. Ważny jest dystans do życia i prostota. Rzeczy proste są chyba najpiękniejsze. Wiem, że myślisz podobnie i dlatego obaj na swój sposób wiedziemy szczęśliwe życie. Wiele nie trzeba ;)
Usuń"Wiele nie trzeba" - pięknie powiedziane. Można z tego zrobić życiowe motto.
OdpowiedzUsuńJak tak dalej pójdzie, to może warto pomyśleć o osobnym blogu tylko na potrzeby felietonów. Będę Cię do tego gorąco namawiał, bo umieszczanie wszystkich tekstów w jednym poście czyni go postem gigantycznych rozmiarów co przestaje być wygodne. Ale to taka mała uwaga natury "inżynierskiej". Same teksty są rewelacyjne, w dowcipny sposób dokonujesz trafnych spostrzeżeń i obserwacji rzeczy zupełnie zwykłych, codziennych, prozaicznych. Przy opisie "ośrodka bezpośredniego oddolnego przymusu" łzy mi po twarzy ciekły, że śmiechu oczywiście. Tak trzymaj.
OdpowiedzUsuń